Kolejka do Mao |
Drugiego dnia postanowiliśmy przypuścić atak na bodaj najważniejszy 'must-see' obiekt miasta - Zakazane Miasto. Przyjechaliśmy na Plac Niebiańskiego Spokoju - Tian An Men. To największy plac publiczny na świecie - jest naprawdę ogromny. Przy oraz na placu stoją monumentalne gmachy - Hali Ludowej, Muzeum Narodowego a na środku oczywiście mauzoleum Mao Zedonga i wznoszący się przed nim pomnik bohaterów ludowych. Jeśli ktokolwiek myśli, że 3-godzinna kolejka na wjazd na Kasprowy to coś, to radzę przyjechać do Pekinu i zweryfikować swoją opinię. Nie mam zielonego pojęcia ile ludzi w niej stało, bo kolejka wiła się po całym placu jak wąż i zakręcała niezliczoną ilość razy. Co prawda w planach zwiedzenia mauzoleum nigdy nie mieliśmy (ewentualnie gdyby nie było kolejki, jak pewnego razu udało się w Moskwie u Lenina), ale po przyjeździe na miejsce wątpliwości zostały rozwiane. Przechodząc wzdłuż kolejki spotkaliśmy znajomych Australijczyków z naszego hostelu (poznaliśmy się jeszcze w hostelu w Ułan Bator) - stali już 3h a nie byli nawet w połowie. Wspaniały sposób na spędzenie sobotniego dnia.
Biała Dagoba |
Niestety do wejścia do Zakazanego Miasta prowadziła również kolejka. Przeszliśmy w tłoku pod słynnym portretem Mao, ale tłum za bramą niewiele się rozrzedził. Mimo, iż kas biletowych jest kilkanaście po przeciwnych stronach kompleksu to były tak długie, że łączyły się w połowie. W tłumie nie brakowało Chińczyków, którzy podchodzili do białych turystów i chcieli sprzedać bilety z oderwanym kuponem wejściowym. ;] Antek namówił mnie, że nie ma sensu męczyć się i tracić czasu i lepiej pójść w inne miejsce. Tym bardziej, że na 14. byliśmy umówieni w naszym hostelu, żeby spotkać się z Hiszpanami poznanymi nad Bajkałem.
Zdecydowaliśmy, że pójdziemy do pobliskiego parku Beihai. Jego centrum stanowi Biała Dagoba położona na wyspie na środku jeziora północnego (stąd nazwa parku). Oczywiście ludzi mnóstwo, ale zdecydowanie przyjemniej można było spędzić czas niż na terenie Zakazanego Miasta gdzie wprost nie było czym oddychać. Po jeziorze leniwie przesuwały się łódki, u brzegów rosły całe zarośla lotosów. Naturalnie w parku spotkaliśmy jak w każdym tańczących, babcie bawiące się w karaoke, ptaszki w klatkach i dziadków kaligrafujących wodą po chodniku. Chcieliśmy jeszcze wstąpić do drugiego parku na Wzgórzu Węglowym, z którego roztacza się widok na Zakazane Miasto, ale nie mieliśmy już czasu.
Ptasie Gniazo i wieża olimpijska |
Czwórka Hiszpanów przyjechała do Pekinu bezpośrednim pociągiem z UB, więc była trochę zmęczona. Na szczęście w naszym hostelu udało im się dostać jeszcze pokój. Daliśmy im odpocząć i umówiliśmy się na wieczór, a sami pojechaliśmy w rejon Stadionu Olimpijskiego. Już na stacji metra zewsząd dobiegała melodia piosenki 'Welcome to Beijing', która grana była podczas olimpiady. Nawet tam i to popołudniu były tłumy, ale mówiąc szczerze powoli oswajaliśmy się z myślą, że takie po prostu są Chiny, gdzieś ten miliard trzysta milionów musi przebywać. Teren olimpijski nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, sporo betonu, trochę zieleni nieco na siłę. Oczywiście same olimpijskie obiekty prezentują się imponująco - Stadion Narodowe "Ptasie Gniazdo" czy pływalnia "WaterCube". Wróciliśmy dość szybko do centrum a melodia 'Beijing huangying ni' wciąż siedziała w głowie. Wieczór spędziliśmy rozrywkowo w centrum z Hiszpanami dzieląc się historiami z Mongolii i rywalizując, kto szybciej złapie taksówkę.
Następnego dnia zaplanowaliśmy wyprawę na Wielki Mur. Zdecydowaliśmy się nie jechać do najbliższego i najczęściej odwiedzanego odcinka w Badaling tylko dalej do Jinshanling. Wycieczka była zorganizowana przez znajomą z CS. O 8.00 rano odjechaliśmy busem z dwunastką innych CSerów z Belgii, USA, Indii, Hongkongu, Francji, Kanady, Hiszpanii i oczywiście Polski. ;) Kierowca był wyjątkowo komunikatywny i cały czas opowiadał kawały, z których sam najbardziej się śmiał. Razem z nami pojechał też Raul. Jinshanling jest oddalone od Pekinu o jakieś prawie 200 km, ale warto jest przejechać ten kawałek dla takich widoków. Na górę można dostać się w wersji dla leniuchów kolejką, ale podeszliśmy do sprawy po męsku. W końcu sam Mao powiedział, że "nie może zwać się mężczyzną ten, który nie wspiął się na Wielki Mur'. Wdrapanie się na mur w 40-stopniowym upale to jedno, ale przejście przez odcinek Jinshanling to drugie. W niektórych momentach podejścia były niemal pionowe, mur w kiepskim stanie, a w dół kilkunastometrowe przepaści (ponoć zdarzają się przypadki śmiertelne wśród turystów). Dodatkową "atrakcją" było targowanie się z handlarzami, którzy sprzedawali wodę w butelkach, gazowane napoje, wachlarze albo T-shirty z napisemi 'I climb the Great Wall'. Nie ma na nich mocnych... potrafili iść krok w krok dobre 20 minut i pytać 'What's your best prize?'. Czasami cena schodziła z 20 do 5 yuanów (2,5zł) za butelkę. Niektórzy byli wyjątkowo natarczywi, prawie jak cykady które są w Chinach jeszcze głośniejsze niż te znane z basenu Morza Śródziemnego.
Samego Muru naprawdę nie trzeba reklamować. Mimo iż powietrze było dość ciężkie i widoczność kiepska, widoki i tak były wspaniale. Zwłaszcza gdy odeszło się na tyle daleko, że turystów było już naprawdę mało. Niewiarygodne, że ta budowla przetrwała tyle lat i została zbudowana w takich warunkach.
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na słynny Jedwabny Targ, czyli takie centrum handlowe a la krakowska tandeta. Nie da się przejść obok stoiska by nie być zaproszonym, ba - zaciągniętym na siłę do środka. Sir, do you need a tee-shirt, maybe th-ay or a bag for your wife - but I don't have a wife - oh, so for your girlfriend - but I don't have a girlfriend - oh, so maybe I can be your girlfriend. I tak to mniej więcej wyglądało. Nikt nawet nie udaje, że to są podróby, ale co ciekawe na metkach zwykle nie ma 'Made in China' tylko in Egypt albo Indonesia. W Mongolii zepsuł mi się zegarek, więc kupiłem sobie Rolexa, na którego Chińczycy mówią Lolex (nie wypowiadają litery r) za równowartość 10 zł. Oczywiście nie dożył nawet przyjazdu do Polski. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz