Ongiin Khid |
Zostały nam dwa ostatnie dni w Mongolii. W sumie większość atrakcji było już za nami - przedostatniego dnia zwiedziliśmy jeszcze klasztor Ongiin Khid, a raczej to co z niego zostało. W porównaniu z ruinami, które zwiedzaliśmy pierwszego dnia po wyjeździe z UB, w tym miejscu wyraźnie było widoczne jak ogromny kiedyś był klasztor. Czyni się starania, żeby go odbudować, ale ciężko wymagać cudów, kiedy w kraju bieda aż piszczy. W latach świetności klasztor był samowystarczalny i żywił okoliczną ludność. Świadczą o tym eksponaty muzeum, które okazało się bardzo interaktywne - a przynajmniej za takie uznała je nasza przewodniczka, biorąc wszystko co się dało do rąk.
Ciekawe, że większość buddyjskich świątyń zwróconych jest wejściem na południe (zresztą tradycyjne jurty też jak wspominałem). Simon i Sophie, którzy są buddystami, wytłumaczyli, że chodzi m.in. o zasady feng shui. Ogólnie symbolika religijna jest bardzo fascynująca, tym bardziej w kulturze tak odmiennej od nam znanej.
Wieczorem dotarliśmy na miejsce noclegu do rodziny nomadzkiej. Warunki było wyjątkowo siermiężne, ale rodzina bardzo miło nas ugościła. W dobrym zwyczaju jest wręczanie prezentów - miałem z sobą kartki z Polski i starałem się krótko opowiedzieć skąd jestem i co jest na zdjęciu. Można dać też jakieś drobne towary codziennego użytku, jak na przykład baterie czy zapalniczki. Dzieci cieszą się z każdej drobnostki, cukierków, owoców czy balonów, które dostały od Sophie. Miejsce noclegu znajdowały się na płaskowyżu. Pogoda tego wieczoru była dość pochmurna, co podkreślało surowe piękno krajobrazu - innego jak na wydmach, ale równie wartego uwagi. Muszę przyznać, że jest to bezsprzecznie miejsce, którego nie mogę porównać z żadnym innym, w którym byłem. Próżno szukać tak dziewiczych i niezagospodarowanych miejsc jak w Mongolii.
Kolejnego dnia rozstaliśmy się z naszą grupą, która kontynuowała dalej odkrywanie środkowej-zachodniej Mongolii. Idre zorganizował nam transfer do UB z pobliskiego miasteczka. Busa dzieliliśmy z dwoma Anglikami, którzy poznali się gdzieś w Rosji jadąc jak my do Chin. Do UB dojechaliśmy punktualnie około 14. Krótkie zakupy, prawdziwy prysznic (na Gobi okazje do namiastki prysznica były sporadyczne), przepakowanie plecaków i trzeba było się spieszyć na pociąg do Zamyyn Ud. Okazało się, że przez niemal cały tydzień lał deszcz i dzień naszego przyjazdu był pierwszym słonecznym. Większość ulic zalanych było wodą, w chodnikowych dziurach utworzyły się ogromne kałuże (a raczej jeziora), wszędzie pełno błota. Hmmm, no cóż za Ułan Bator nie będę za bardzo tęsknić.
W tym miejscu przyszedł czas na podsumowaniu tych kilku dni w Mongolii. Mam nadzieję, że z mojej relacji nie układa się obraz syfu zniechęcający co do wizyty w tym kraju. Wręcz przeciwnie. Ale chciałem też nazwać rzeczy po imieniu (w moim odczuciu przynajmniej). To nie miejsce gdzie przyjeżdża sie na wczasy i można narzekać na kiepskie jedzenie, brud czy inne niedogodności, z którymi trzeba się liczyć. Tak jak już pisałem w zamian otrzymuje się widoki i uczucie nieskazitelnej przyrody o jaką trudno w Europie (owszem, pewnie parę miejsc się znajdzie, ale nie na taką skalę jak w Mongolii).
Mało skomplikowany system kolei |
Lisa, po powrocie napisała mi maila, w którym mówiła, że po naszym odjeździe było naprawdę źle i w rezultacie zrezygnowała z wycieczki i na własną rękę wróciła do UB. Nie będę wchodził w szczegóły, bo ani mnie to dotyczy, ani mnie tam nie było. Przyjeżdżając do Mongolii warto jest być świadomym, że to dalej dość dziki kraj, nie tylko jeśli chodzi o przyrodę, ale też o usługi, zwłaszcza te płatne. Lisa podczas wycieczki zwykła była pół żartem pół serio mówić "I never go back to that country again" - ale ja do takiego stwierdzenia bym się nie posunął. Jestem zadowolony, że mogłem odwiedzić Mongolię i cieszę się z tego co dałem rady zobaczyć, ale trochę wody w Selendze upłynie zanim tam wrócę z własnej woli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz