Poniedziałek 19. lipca. Tego dnia postanowiliśmy przypuścić kolejny atak na Zakazane Miasto. Zebraliśmy się dość wcześnie, żeby uniknąć tłumów. Jednak mimo wczesnej pory i tak było masę ludzi. Do kas biletowych nie trzeba było już czekać dłużej niż 5-10 minut. Udało się nawet przemycić Raula na bilecie ulgowym - pani w okienku przyjęłaby chyba kartę kredytową jako legitymację studencką.
W przeciwieństwie do Muru Chińskiego, którym byłem zachwycony, Forbidden City specjalnie mnie nie porwało. Jest to obszar 72 ha na którym mieści się ok. 800 pałaców, zbudowanych w XV wieku. Rezydowali tu cesarze z dynastii Ming i Qing i jak sama nazwa wskazuje nie lubili zwykłych gości. To bezkresny ciąg bram, dziedzińców, pałaców, pomników, schodów i świątyń. Ich ilość jest tak przytłaczająca, że aż ciężko się zachwycić. Po Wielkim Murze to miejsce, gdzie można było spotkać najwięcej laowai (Chińczycy, tak nazywają nie-swoich... a jeszcze częściej po prostu wrzucają wszystkich do jednego worka pt 'meiguoren' czyli Amerykanin). Sensację wśród tłumu wzbudziła holenderska rodzina z blondynkami bliźniaczkami. Jeśli by Holendrom przyszedł do głowy pomysł poboru paru yuanów za zdjęcia, które im namiętnie robiono, to zarobiliby niezłą sumkę. Nam zresztą też się dostało. Czasami pytają czy można zrobić zdjęcia, a czasami po prostu podchodzą jak do kosmity (zdarza się, że dotykają) i po prostu strzelają fotkę. Jeszcze częściej udają, że piszą SMSa i jak się nie patrzysz słychać tylko dźwięk robionego zdjęcia (mogliby sobie chociaż wyłączyć tę opcję). W Pekinie jeszcze nas to bawiło.
Pałac Zimowy w deszczowej aurze |
Chyba chodziło o to, że są kamienie |
Zakazane Miasto opuściliśmy dość szybko (po 1,5h). Poszliśmy obejrzeć pobliski budynek Opery, który wygląda jak latający spodek, który awaryjnie lądował zaraz za Halą Ludową przy Tian An Men. Ostatnie 'must-see' jakie chcieliśmy w Pekinie zobaczyć to Pałac Letni, który znajduje się na północnych obrzeżach miasta. W kasie niestety nie przeszedł numer z legitymacjami studenckimi (nie tylko Raulowi, ale też i nam). Nie wiem jaka jest zasada, chyba po prostu zależy od kasjerki. Nie pomogło nawet 'women shi xuesheng' (jesteśmy studentami :() Pałac Letni zlokalizowany jest w malowniczej okolicy nad pięknym jeziorem, nad którego brzegiem rosną płaczące wierzby. Niestety złapała nas burza i około 1,5 h przestaliśmy stłoczeni pod daszkiem w parku. Burza była jednak zbawieniem bo powietrze stało się bardziej rześkie, a uwierzcie mi w Pekinie w lecie nie
ma czym oddychać.
W parku natrafiliśmy na parę ciekawych przykładów napisów w dialekcie pisanym 'chinglish'. Chinglish to tłumaczenie chińskiego w taki sposób aby dokładnie przetłumaczyć słowo w słowo. Wychodzą z tego niezłe kwiatki, jak na załączonym obrazku. Oprócz tego moi faworyci to - 'Don't try fatigue driving' - na autostradzie czy 'Notice the safety' (zamiast 'be careful') i rozpowszechnione wszędzie - 'No spitting!' (tak, Chińczycy strasznie charkają i plują i przed Olimpiadą w całym mieście zaprowadzono kampanię mająca ucywilizować naród... nie wyszło, przynajmniej nie do końca). Zastanawiałem się, czemu nie zatrudnią kogoś z milionów nativów, którzy mieszkają w Chinach, żeby to elegancko przetłumaczyć. Ale widać Chinglish jest wpisany w chiński folklor.
Popołudnie z powodu deszczu spędziliśmy na zakupach w dzielnicy Sanlitun (chyba najbardziej zwesternizowanej części Pekinu, gdzie żyje większość expatów). A wieczorem żegnaliśmy się z Hiszpanami, którzy wracali już do domu. Przed wylotem poszliśmy na ucztę do fast-food knajpy obok hostelu, w której jedliśmy w pierwszy wieczór w Pekinie. Wtedy myśleliśmy, że można znaleźć coś lepszego, ale jak potem się okazało, nie wyszło nam i z desperacji jedliśmy raz nawet w Macu i KFC. Raul zamówił kaczkę po pekińsku, która jak dla mnie cudem nie jest. Moim ulubionym daniem jakie jadłem w Pekinie był kurczak gongbao - w ostrym sosie z papryką i orzeszkami ziemnymi. PYCHA!!!
Ostatniego dnia w Pekinie zwiedzaliśmy już tylko zoo. Mimo tego, że był to środek tygodnia, to było ono dość zatłoczone. Zwłaszcza rejon wybiegu pand, których mają kilka i są niesamowicie leniwe. Mają gdzieś piski i krzyki dzieciaków. Ba - nawet dorosłych, którzy stukają w szyby i wszystko co się da. Pod tym względem Chińczycy są naprawdę niewychowani. Szczytem wszystkiego był wybieg na którym wygrzewał się krokodyl z Jangcy (gatunek skrajnie zagrożony wyginięciem) na którego tłum rzucał wszystkim czym popadło butelkami z wodą, kamieniami, lodami... i zero reakcji. Ja nie wytrzymałem odkręciłem butelkę z wodą i zamachnąłem się, żeby oblać dziewczynę, która rzuciła na niego butelkę. Była niewiele młodsza ode mnie (a może i starsza... Azjaci zawsze wyglądają na młodszych) i do tego z matką. Wydarłem się na nią co robi i czy chce żeby teraz ją oblać ta wodą. Jak uwielbiam wizyty w zoo, i samo zoo w Pekinie definitywnie zasługuję na uwagę, to to był dla mnie koszmar.
Wkurzeni na Chińczyków wróciliśmy do hostelu wziąć plecaki i dalej w drogę na południe. Noc w chińskim pociągu na hard-seatach. Bezcenne. TBC.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz