Przepraszam z góry za dłuższą przerwę w pisaniu. Trochę się ostatnio działo w każdym aspekcie, ale o tym później. Najpierw wrócę do przerwanej relacji z Malezji.
Po kilku godzinach w autobusie w arabskim towarzystwie dotarłem na wyżyny Cameron. Krajobraz zmienił dramatycznie z nadmorskich nizin dotarłem na porośnięte dżunglą wzgórza. Z opowiadań znajomych Cameron Highlands wydawały mi się spokojną sielankową wioską, a tymczasem dotarłem do przepełnionego turystami kurortu. Niespecjalnie ta sytuacja mnie cieszyła, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Ulokowałem się w Father’s Guesthouse i jako że była już 3 po południu postanowiłem nie marnować czasu i wybrałem się w bliżej nieznanym kierunku przed siebie. Po kilkudziesięciu minutach marszu dotarłem do miejsca skąd rozpościerał się wspaniały widok na plantacje herbaty. Rejon ten słynie z upraw tej rośliny, a także owoców takich jak truskawki. Położenie na wysokości około 1000 m npm sprzyja ich wegetacji. Równo przycięte, niskie krzaki herbaty między którymi wiją się labirynty ścieżek są niesamowicie malownicze. Co prawda widziałem już plantacje w tamtym roku w Chinach, ale te wywarły na mnie zdecydowanie większe wrażenie.
W drodze powrotnej do Tanah Rata (jednej z wiosek w rejonie Cameron, gdzie się zatrzymałem) udało mi się złapać stopa, chińską, dość rozmowną parę. Zatrzymaliśmy się na filiżankę w jednej z herbaciarni położonej na wzgórzach z widokiem na plantacje. Chociaż jestem zdeklarowanym kawiarzem, a nie herbaciarzem, to herbata w takim otoczeniu smakuje wyśmienicie.
Podwieźli mnie potem do samego centrum i jako że w portfelu zrobiło się jakoś tak pusto poszedłem wyciągnąć ringgity z bankomatu. Indonezyjska karta nie chciała współpracować z malezyjskim bankomatem, natomiast polska… hmm po 7 miesiącach niekorzystania z niej zapomniałem PIN, a przynajmniej ten, który myślałem, że jest poprawny nie działał. Nie byłoby większego problemu z jego zmianą, ale w Surabaji zostawiłem polską kartę SIM potrzebną do zmiany PINu. Całe szczęście, że wcześniej kupiłem bilet na autobus do Kuala Lumpur, bo musiałbym liczyć na powrót do stolicy stopem.
Plan na drugi dzień to wejście na jeden z otaczających wzgórza szczytów. Po drodze od niechcenia spróbowałem bez większej nadziei wyciągnąć pieniądze z innego bankomatu i tym razem indonezyjska karta zadziałała… Tyle, że niezdarnie przy wpisywaniu kwoty podałem o jedno zero za dużo i zamiast 100, dostałem 1000 ringgitów. Cóż, lepiej mieć więcej niż mniej…
Po uprzednim sprawdzeniu na mapie wybrałem szlak numer 15. W informacji turystycznej niestety nie mieli dostępnych map na sprzedaż (komu potrzebna mapa jak idzie na trekking?) więc na czuja poszedłem przed siebie. Zero jakichkolwiek drogowskazów w którą stronę i jak. Po godzinie marszu drogą asfaltową znalazłem ścieżkę wiodącą w górę i starając się zapamiętać drogę wszedłem w las. Nie była to może sumatrzańska dżungla, ale nie były to też Planty. Z każdym metrem robiło się gęściej i ciemniej i tylko co kilkaset metrów widać było prześwity umożliwiające widok w dół doliny. Przez chwilę rozważałem wariant zostawiania za sobą jakichś śladów, żeby nie zabłądzić, ale na szczęście nie trafiłem na żadne skrzyżowania szlaków. Drzewa porośnięte były niesamowitą ilością porostów co świadczy o czystości powietrza. Oprócz pełzających czarnych wijów i motyli nie napotkałem na praktycznie żadne zwierzęta. Dość przyjemna przechadzka... na pewno lepsze to niż siedzenie z milionem turystów w miasteczku na dole.
Do hostelu wróciłem około południa, dopakowałem się i po obiedzie czekał na mnie już bus do Kuala Lumpur. Po drodze wpadłem na młodą parę z Polski… już dawno nie wpadłem na żadnych Polaków, więc miło było pogadać.
4 dni w Kuala Lumpur spędziłem dość leniwie. Wcześniej zdążyłem zobaczyć już większość ‘must-sees’. Jednym z niewielu, którego jeszcze nie zaliczyłem były jaskinie Batu znajdujące się na północnym skraju metropolii. Dostać się tam można bardzo wygodnym pociągiem. Co ciekawe pociągi w Malezji mają specjalne wagony przeznaczone wyłącznie dla kobiety, ba!... na peronie jest też wyznaczone miejsce, gdzie ten wagon się zatrzyma i oczekiwać mogą tam również jedynie kobiety. Co kraj to obyczaj…
Jaskinie Batu to kompleks hinduistycznych świątyń. Do ich wnętrza wiodą strome schody po których szaleją małpy. Zdecydowanie nie są to moje ulubione zwierzęta i one chyba też czują, że za sobą nie przepadamy i dają mi spokój. Znów nie obyło się bez straconych okularów, aparatów i butów… na szczęście nie ja byłem ofiarą. Świątyń w grotach Batu jest kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt, większe i mniejsze. Nie mam większego pojęcia na ich temat, więc nie mogę się więcej na ich temat rozpisać. Natomiast atmosfera wokół jest iście eteryczna i ciężka do porównania. Każda wizyta w hinduskim miejscu utwierdza mnie w przekonaniu, że muszę wcześniej czy później trafić do Indii. Nie straszny mi już jest azjatycki chaos, bród na ulicach i tłumy… Indonezja jest dobrym sprawdzianem.
W Kuala Lumpur czułem się bardzo dobrze i na pewno tam wrócę. Miasto jest w sam raz, ani nie za duże, a nie wioskowate, jest co robić i ciężko się nudzić. Z miastem pożegnałem się w niedzielę, spacerując przez większość dnia po centrum – Bukit Bintang, rejonie Chinatown i rejonie rządowym. Udało mi się też w końcu odwiedzić Meczet Narodowy. Z bardzo ciekawego drzewa genealogicznego 25-ciu proroków ukazanych w Koranie, dowiedziałem się, że wszyscy z nich byli muzułmanami. Problem tkwi w tym, że 24-ech spotykamy w Starym i Nowym Testamencie pod bardziej lub mniej zmienionymi imionami. Ich chronologia jest dokładnie taka sama, więc ciężko o pomyłkę… Cóż, każda religia nagina fakty na swoją korzyść. Ale jak byście nie wiedzieli to Adam i Ewa byli muzułmanami… w konsekwencji Noe, Salomon, wreszcie Jezus też… No więc nam chyba też wypada? Przynajmniej z takiej logiki można to wywnioskować…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz