środa, 19 stycznia 2011

Życie po jawajsku.

Weekend minął pod znakiem zwiedzania Wschodniej Jawy. W sobotę razem z kilkoro znajomymi nauczycielami wybraliśmy się na objazdówkę po prowincji, zwiedzając po drodze kilka starożytnych świątyń z czasów gdy wyspa jeszcze była pod wpływami hinduistycznymi.
W sobotę chyba dopiero tak naprawdę zacząłem sobie uświadamiać, gdzie jestem. Strefa równikowa, najludniejsza wyspa świata, widoki jak z książek o egzotycznych krajach. To, że jest to jeden z najbardziej zaludnionych obszarów na świecie to naprawdę widać. Przejechaliśmy około 300 km i praktycznie cały czas byliśmy w jakimś miasteczku, bądź wiosce. Miejsce gdzie w zasięgu kilku kilometrów nie byłoby widać zabudowań praktycznie nie było. Jawa jest mimo wszystko wyspą rolniczą, niewiele tutaj przemysłu. Powietrze jest dość czyste i wręcz pachnie tropikami.
Krajobrazy są naprawdę imponujące. Pola ryżowe, sojowe, palmy kokosowe i bananowce. Największe wrażenie zrobiły na mnie majestatyczne wulkany – niestety widać było tylko ich podnóża, wierzchołki były spowite w chmurach. Do pełni szczęścia brakuje mi chyba tylko zobaczyć małpę i wtedy na 100% uwierzę, że jestem w tropikach.
Penataran
Pierwsza świątynia po drodze to Penataran. Zbudowana jakieś 15 wieków temu jest największym kompleksem świątyń hinduistycznych na wschodniej Jawie. Na miejsce dotarliśmy razem z deszczem, więc zwiedzanie było dość ekspresowe. Druga świątynia Kidal znajduje się w okolicy miasta Malang. Kompleks znacznie mniejszy, ale za to główna świątynia znacznie wyższa. Poświęcona była Garudzie – mitycznemu ptaku, który obecnie widnieje w godle kraju.
Eko  - jeden z nauczycieli w szkole, studiował historię i próbował mi wytłumaczyć parę spraw. Ale możliwości językowe jednak stanowiły przeszkodę. Mimo wszystko dobrze się cały czas bawiliśmy, a „yesterday year” i „thank you for your attention” od tego dnia zawsze będą mieć dla mnie specjalne znaczenie. ;)
Kidal
W niedzielę wybraliśmy się nad morze – tym razem z pełnym autokarem nauczycieli i ich rodzin. Pojechaliśmy do parku rozrywki – Wisata Basari Lamongan, na północ od Surabaji. Problem w tym, że sam byłem przekonany, że jedziemy po prostu na plażę i nastawiłem się, że w końcu sobie popływam (nie pływałem od przed Świąt i wariuje powoli bez basenu).  A tu musiałem się cieszyć z połączenia Aquaparku z Disneylandem w wersji indonezyjskiej. Wielkim fanem takich miejsc niestety nie jestem.
Całe szczęście można było się chociaż nacieszyć widokiem morza. Morze Jawajskie o tej porze jest dość wzburzone, bo to pora monsunu. O jakimkolwiek pływaniu nie było mowy. Wybrzeże skaliste, na skałach można było zobaczyć warany – co prawda nie tak wielkie jak na Komodo, ale mimo wszystko. Widok morza nawet bardzo wzburzonego bardzo (mnie przynajmniej) uspokaja i mógłbym się w nie wpatrywać godzinami.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na poczęstunek u rodziców jednej z nauczycielek. Miałem okazję zobaczyć jak wygląda tradycyjny dom w tej części świata, nie mówiąc już o przysmakach. Było sporo ryb, które nie mam zielonego pojęcia jak się mogą nazywać w naszym narzeczu, innych owoców morza i innych pyszności. Najbardziej przypadł mi do gustu jednak napój z palmy kokosowej i cukru palmowego.
Morze Jawajskie
W weekend również po raz kolejny przekonałem się, że czas to pojęcie zupełnie abstrakcyjne w Indonezji i muszę się z tym pogodzić. Wydaje mi się, że nie mają zielonego pojęcia jak szacować jak długo określone wydarzenia będą ciągnąć się w czasie. Podobnie zresztą w szkole. To że zajęcia mają się zacząć o 8.30 to wcale nie znaczy, że się zaczną. Uczniowie zwykle przychodzą przynajmniej 10 a zwykle 20 minut po dzwonku i nikogo tu wcale to nie dziwi. Zresztą nauczyciele podobnie wychodzą na zajęcia sporo po czasie. Wszystko w spokoju, bez pośpiechu. Jeśli się do takiego rytmu przyzwyczaję to powrót do Europy przyprawi mnie chyba o zawał serca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz