Joe po raz kolejny okazał się nieocenionym przyjacielem, zebrał mnie z bliżej nieokreślonego miejsca w Medanie, gdzie kierowca busa zdecydował się zakończyć swój kurs (to też typowa indonezyjska przypadłość busiarzy, nigdy nie wiadomo gdzie dotrzemy, a o czasie można jedynie samemu spekulować). Upewniłem się raz jeszcze, że nie dam rady dojechać do Takengon tego samego dnia. Szkoda mi było zostać jeszcze jeden dzień w 2-milionowym Medanie, w którym mimo, że ciekawszy niż Surabaja to i tak nie ma specjalnie co robić, tym bardziej, że miałem w perspektywie rajskie plaże na północy Sumatry. Po drodze udało się w końcu znaleźć deficytowy towar – pocztówki, których Indonezyjczycy nie kupują dlatego ciężko je dostać, nawet w księgarni. Joe odwiózł mnie na miejsce, gdzie wcześniej kupiłem bilet do Banda Aceh. Pożegnaliśmy się po raz drugi i wsiadłem do minibusa, który odwiózł mnie na dworzec autobusowy. Naturalnie byłem jedynym białym (już się do tego przyzwyczaiłem i mówiąc szczerze, dobrze się w tej roli czuję), udającym się w tym kierunku. Mimo wszystko ludzie raczej mnie nie zaczepiali i dobrze, bo w planie miałem spać, ale nic z nich nie wyszło. Przekoczowałem więc w autobusie nocnym 12 godzin. Droga bardzo dobra, bo świeżo odbudowana. A czemu? No właśnie i tutaj się zaczyna opowieść o Aceh…
Od kiedy zdecydowałem się przyjechać na Sumatrę, postanowiłem nie jechać na południe, gdzie większość turystów do Padang czy na wyspę Nias, tylko na północ do Aceh, gdzie do tej pory funkcjonuje surowe prawo Szariatu, a jeszcze do niedawna cudzoziemcy byli zobowiązani otrzymać od władz specjalne pozwolenie na wjazd. Powoli Aceh stara się inwestować w turystykę, bo predyspozycje ma wielkie, ale jest ich mimo wszystko dalej niewiele.
Pewnie sporo z nas pamięta jak w 2. dzień Świąt Bożego Narodzenia 2004 roku jedno z największych tsunami w ostatnich latach nawiedziło rejon Azji Południowo-Wschodniej. Wszyscy słyszeli o tym, że ucierpiała Tajlandia i jej kurorty jak na przykład Phuket, gdzie odpoczywa tysiące Europejczyków i Amerykanów. Tam były kamery i o tym dowiedział się świat. Jednak tak naprawdę tsunami uderzyło najpierw w Indonezję, północny czubek Sumatry – prowincję Aceh, jedną z biedniejszych w kraju. Szacuje się, że w całej prowincji zginęło około 200 tysięcy ludzi, a w samym mieście Banda Aceh około 70 tysięcy.
Dotarłem do miasta około 8. nad ranem, z dworca odebrał mnie Ollie, kolejny CSer. Przejechaliśmy przez miasto, które wygląda poza kilkoma ulicami w centrum jak duża wioska. Drogi w najlepszym stanie jakie spotkałem na Sumatrze, a może nawet w Indonezji (chyba, że poza Bali), nic dziwnego – odbudowę po tsunami zaczęto od infrastruktury, dróg, sieci, szkół i szpitali. Joe z Medanu, sporo mi o tym opowiadał, bo przez 4 lat pracował w Aceh dla Caritas, które starało się odbudować szkolnictwo w rejonie. Zniszczeń w mieście widać, jeszcze bardzo dużo. Widać ruiny porzuconych budynków, sterczące pręty z murów po zbrojeniach, sporo gruzów. Pełno jest osiedli jednakowych, jednorodzinnych domków, które zostały wybudowane dla rodzin, które straciły swoje domy w tsunami.
Nic dziwnego, że miasto zostało dosłownie zmyte z powierzchni ziemi. Leży ono nad brzegiem Oceanu Indyjskiego na płaskim jak talerz terenie, może nawet depresyjnym. Na południu miasto okalają majestatyczne wzgórza. Niektóre z nich mają liczne osuwiska, które wydają się być świadectwem starcia z niszczącą falą tsunami. Pojechaliśmy z Ollim najpierw do podnóża wzgórz, gdzie znajduje się malutkie jeziorko o szmaragdowej barwie, a następnie na plażę położoną za wzgórzem nieopodal kurortu (kurort jak na Aceh, bo są tam jacykolwiek turyści) Lampu’uk o której mało kto wie. Mając taką plażę jak ta jedynie dla siebie nie chce się już niczego więcej. Kolor wody lazurowy, dookoła wzgórza porośnięte tropikalnym lasem, palmami kokosowymi, w wodzie pełno ryb. Do pełni szczęścia potrzebowałbym tylko, żeby ocean był trochę spokojniejszy, bo fale dość wysokie a niedaleko od brzegu sporo skał, dlatego z pływaniem kiepsko. Po wizycie na plaży jak ta chyba na dobre wybiłem sobie Bali z głowy, a podobno są jeszcze lepsze miejsca w Aceh.
W Banda Aceh spędziłem kilka dni na właściwie nic nie robieniu, oprócz wizyty na tzw. secret beach nieopodal Lampu’uk i zwiedzaniu ważniejszych atrakcji miasta. Odwiedziłem miejsce, gdzie fala tsunami zniosła sporo łódź na dach domu. Byłem też w bardzo ciekawym muzeum tsunami, otwartym w tym roku. Architektura budynku przypomina kształtem wielką łódź, powiedziałbym Arkę Noego, ale to przecież muzułmanie. Wewnątrz ściana pamięci, z nazwiskami ludzi, którzy zginęli podczas tsunami, sporo eksponatów i film dokumentujący wydarzenia z 24.12.2004. Niestety pomimo bardzo nowoczesnej formy prezentacji, nie zadbano żeby ekspozycja była w języku angielskim.
Po 3 dniach w Banda Aceh, miałem już trochę dosyć miasta i zdecydowałem jechać wcześniej niż planowałem i na dłużej na wyspę Weh. Jest to najbardziej na północ wysunięty punkt Indonezji. Na wyspę dostałem się promem z Banda Aceh, przejazd trwa jakieś 2 godziny, a potem mototaxi jeszcze 30 minut nim dotarłem do Iboih, gdzie właśnie jestem.
Nie będę zbyt wiele pisał o tym miejscu, bo będziecie za bardzo zazdrościć. Siedzę sobie właśnie w hamaku patrzę na lazurową lagunę Oceanu Indyjskiego w której są tysiące kolorowych ryb. Można spotkać żółwie, ośmiornice i inne ciekawe morskie stworzenia. Raj. Dobrze, że jeszcze będę tutaj parę dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz