Po prawie 6 miesiącach znów jestem w Polsce… ale tej sumatrzańskiej. Lotnisko w Medanie – największym mieście Sumatry, stolicy prowincji Sumatra Północna – nosi nazwę Polonia. Wzięła się ona od Polaka, który był właścicielem plantacji na miejscu, której zbudowano później port lotniczy. Na lotnisku czekał już na mnie Joe, znajomy z CS. Wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy do centrum, gdzie ma stoisko gastronomiczne w centrum handlowym. Medan – a przynajmniej jego centrum – szczerze mówiąc przypadł mi do gustu bardziej niż Surabaja. Jest trochę architektury kolonialnej, są też budynki w tradycyjnym sumatrzańskim stylu. Ogólnie nie jest to najbrzydsze miasto, chociaż miasta indonezyjskie nie powalają na kolana. Przekonałem Joe’go, że warto czasami zsiąść z motoru i zrobiliśmy rundkę po mieście, spacerując po centrum. Dotarliśmy do największych atrakcji miasta – meczetu Raya i pałacu sułtana. Turystów dość niewiele, chociaż więcej niż w Surabaji. Ludzie na ulicy z wyglądu trochę różnią się od Jawajczyków. Zdecydowanie mniej jest muzułman. Owszem jest ich dość sporo, ale nie 90% jak na Jawie. Właściwie ludność Batak, która jest rdzennie z tych okolic to chrześcijanie (protestanci). Jest też sporo Hindusów i Malajów, których w Surabaji prawie nie ma. Noc spędziłem w domu za kościołem metodystów, gdzie Joe tymczasowo mieszka z rodziną wujka, który jest pastorem.
Moim pierwszym celem po Medanie, była wizyta w Bukit Lawang. Wioska położona o 2,5h drogi z Medanu na północ, u stóp łańcucha górskiego, porośniętego przez las deszczowy, który jest schronieniem dla ostatnich na Ziemi tygrysów i nosorożców sumatrzańskich, które jednak są praktycznie nie do wypatrzenia. Co ściąga turystów to populacja orangutanów, które można tam spotkać. Do Bukit Lawang chciałem dostać się lokalnym busem. Joe podrzucił mnie na stację, ale na miejscu przekonywali mnie, że mimo iż była ledwie 10. rano to wszystkie busy już ‘habis’ – czyli na dziś skończone. Wystarczyło odejść trochę dalej i miejscowi powiedzieli mi, że muszę podejść trochę dalej do sygnalizacji świetlnej i stamtąd odjeżdżają mikrobusy do Bukit Lawang. Tak też i było. Bus załadowany do ostatniego miejsca. Byłem jedynym białym, więc wzbudzałem trochę sensacji. A biały mieszkający w Indonezji i mówiący po indonezyjsku to już w ogóle cyrk z małpami. Więc pierwszą godzinę spędziłem na udzielaniu wywiadów. Na jednej ze stacji wsiadł facet w moim wieku bądź delikatnie starszy. Oczywiście zaciekawiony moją egzystencją zapytał co robię łamaną angielszczyzną. Odpowiedziałem po indonezyjsku i nawiązaliśmy rozmowę o wszystkim i niczym przez większość drogi. Przed samym wyjściem zapytałem go co właściwie robi w Bukit Lawang. Okazało się, że jest przewodnikiem po dżungli. Chcąc wejść do Parku Narodowego Gunung Leuser trzeba iść z przewodnikiem. Zapytałem więc o cenę i wynegocjowałem sporą zniżkę, ale Jansen poprosił, że w razie gdy ktoś mnie zapyta ile zapłaciłem mam podać cenę standardową. Zgodziłem się na jego usługi, chociaż do dyspozycji w Bukit Lawang jest ponad 150 przewodników, a ja wybrałem pierwszego, który się nawinął. To czym mnie przekonał to to, że nie był nachalny i wcale nie oferował się mi od samego początku jako przewodnik – właściwie ja sam go zapytałem.
Po ulokowaniu się w dość spokojnym hostelu, pospacerowałem po okolicy. Wioska jest położona nad brzegiem wartkiego górskiego strumienia. Na przeciwnym brzegu piętrzą się wzgórza, które porasta las deszczowy, który zdaje się wprost zwalać na wioskę. Kilkusetmetrowa ściana lasu deszczowego, pełna różnorakich odgłosów budzi wyobraźnię. Przez rzekę przerzucone są 2 mosty linowe – jeden dość solidny, drugi to po prostu połączone deski zawieszone na drucie przerzuconym ponad rzeką. Wiele turystów nie decyduje się na wejście do dżungli, które wymaga trochę kondycji i żeby zobaczyć orangutany udaje się do miejsca, gdzie 2 razy dziennie są one dokarmiane przez strażników parku. Zastanawiałem się czy się tam nie wybrać, jednak Jansen powiedział, że to strata pieniędzy, bo jest szansa, że zobaczymy je z bliska w dżungli (w co mówiąc szczerze początkowo nie chciało mi się do końca wierzyć), a ostatnio orangutany przestały przychodzić na darmowe posiłki, bo jest sezon na owoce i mają ich pod dostatkiem. Z drugiej strony uprzedzał mnie, że nic nie gwarantuje, to jest dżungla i może być różnie, możemy nic nie zobaczyć, jeśli nie będziemy mieć szczęścia i to się zdarza.
Trekking miał się zacząć w środę rano. Obudziłem się dość wcześnie i zrobiłem sobie spacer w górę rzeki. Wioska budziła się dość powoli do życia, na brzegu rzeki po jednej stronie ludzie robili poranną toaletę, bo drugiej stronie makaki. Koło 9. zadzwonił do mnie Jansen, żebym się spakował i zaraz wychodzimy. W mojej grupie był Szkot i Holenderka w podobnym wieku. Pierwszym przystankiem była plantacja kauczukowca. To co rzuca się w oczy na Sumatrze, to wielkie plantacje – droga z Medanu do Bukit Lawang to jedna wielka plantacja palmy oleistej. W Bukit Lawang u podnóża wzgórz przed parkiem narodowym uprawia się kauczukowiec, z którego mamy gumę. Sumatra to ponoć jedna wielka plantacja, większość towarów eksportowych Indonezji pochodzi właśnie z tej wyspy. Sporo jest też kakao. Po drodze był też lokalny tytoń, cynamon, goździki, gałka muszkato
łowa. Po drodze napotkaliśmy langury – małpy endemity, występujące tylko tutaj – były w dość dużej grupie, ciekawie ubarwione z irokezem na głowie. Po 30 minutach marszu weszliśmy do dżungli. Powietrze stało się cięższe i wilgotniejsze, ale temperatura nie była aż tak wysoka. Szybko można się zorientować, że to nie spacer po Plantach, tylko niezły wysiłek, a mimo wszystko jest to najłatwiejsze miejsce dla turystów, którzy chcą ‘skosztować dżungli’. Nie minęła godzina a udało się zobaczyć pierwsze orangutany, jednak wysoko na drzewach matka z kilkuletnim dzieckiem, które było już całkiem samodzielne. Program ochrony orangutanów sumatrzańskich rozpoczęto w 1971 roku i od tego momentu ich populacja niemal się podwoiła. Już wtedy wydawało mi się, że został wykonany plan minimum, widziałem prawdziwego orangutana na wolności. Niedługo później udało się wypatrzyć, a najpierw usłyszeć gibony charakterystycznie nawołujące się w dżungli. Śmigały w koronach drzew przenosząc się z niezwykłą gracją z drzewa na drzewo. Były jednak dość wysoko. Około południa mieliśmy przerwę na owocowy lunch – mango, banany i markizy. Połączyliśmy się z innymi przewodnikami w jedną większą grupę, w której zostaliśmy do następnego dnia (tak, nocowaliśmy też w dżungli). Jeden z przewodników zauważył następnego orangutana. Tym razem jednak samotna samica zeszła z drzewa nisko jakby na nasze żądanie. Była niemal na wyciągnięcie ręki. To niesamowite spotkanie, uczucie, które ciężko opisać, kiedy ta człekokształtna małpa patrzy prosto w oczy starając się odczytać nasze myśli, imitując ludzkie ekspresje. Mimo tego, że starają się czasem dotknąć nas, przewodnicy nie pozwalają na kontakt. W ten sposób można im przekazać nasze choroby, na które orangutany są nieodporne, a podobno ich system odpornościowy nie jest najlepszy. Udało się spotkać jeszcze jedną samicę, która zeszła równie blisko i została z nami na niemal godzinę, okrążając nas ze wszystkich stron. Mówiąc szczerze ciężko opisać emocje, które towarzyszą takiemu spotkaniu, ale jest to przeżycie, które nie da się porównać z niczym innym i na pewno tego nigdy nie zapomnę.
Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy spędzić noc. Obozowisko było położone nad strumieniem. Dookoła sporo małp, które czyhały na kąski po kolacji, a przy rzece spacerowały spokojnie 2-metrowe warany, które zachowywały spokojny dystans od nas a my od nich. Po wyczerpującym trekkingu przyjemnie było wskoczyć do krystalicznie czystej górskiej wody. Przewodnicy przygotowały skromną, ale jak na dżunglowe warunki dobrą kolacje, poopowiadali trochę o sobie i dżungli i poszliśmy spać.
Obudziłem się wcześnie przed 6. Ledwie świtało – na drzewach makaki już czekały na śniadanie. Z dżungli dochodziły jeszcze odgłosy nocne, które działały na wyobraźnię pod namiotem wcześniej, ale słychać już też było odgłosy poranku, szczególnie charakterystyczne nawoływania gibbonów. Co ciekawe w dżungli nie było sporo komarów, za to sporo świetlików. Po śniadaniu czas wybrać się z powrotem do dżungli – plan na dzisiaj to wejście na najwyższe wzgórze w okolicy i potem zejście do rzeki, po której mieliśmy spłynąć z powrotem do wioski. Wejście na górę było dość wyczerpujące. Wysoka wilgotność i temperatura dawały się we znaki i wszyscy wylewali hektolitry potu – oprócz przewodników, dla których to był chleb powszedni. Zrobiliśmy sobie przerwę na złapanie oddechu na kilkanaście minut. Dzień wcześniej przewodnicy opowiadali nam o orangutanie o imieniu Mina, legendzie dżungli. Była pierwszym orangutanem wypuszczonym z centrum rehabilitacji na wolność, jednak jest dość agresywna w stosunku do ludzi. Wielu miało z nią fizycznie do czynienia. Podobno kilka miesięcy temu niemiecki turysta wszedł do dżungli bez przewodnika i napotkał Minę, wrócił do Bukit Lawang ze złamanym ramieniem. Terytorium za rzeką, na którym się znajdowaliśmy należało właśnie do Miny. W czasie postoju zauważyłem kątem oka, że ktoś się do nas zbliża, ale myślałem, że to jeden z przewodników. Rzut oka i okazało się, że to właśnie Mina. Szła do nas powoli, ale pewnie z dzieckiem na grzbiecie. Przewodnicy krzyknęli, żebyśmy bez paniki odeszli na parę kroków do tyłu i spróbowali ją obejść. Orangutanica usiadła na konarze na którym wcześniej siedzieliśmy i domagała się jedzenia. Normalnie orangutanów nie wolno karmić w dżungli, ale Mina jest wyjątkiem. Kiedy nie dostanie jedzenia, nie odpuści i może być agresywna, dlatego idąc do lasu przewodnicy muszą mieć przy sobie trochę owoców i marchewek, które lubi. To było niesamowite spotkanie, jej bardzo ekspresywna twarz wzbudzała naprawdę strach. Przewodnicy pozwolili nam ją poobserwować z dystansu, ale po kilku minutach kazali nam iść w górę, a sami zostali z nią, żeby się upewnić, że nie będzie nas śledziła. Mieliśmy sporo szczęścia, że ją spotkaliśmy podczas postoju, a nie w czasie wspinaczki, bo mogło być bardziej niebezpiecznie.
Ze szczytu wzgórza roztaczał się widok na dżunglę otaczającą nas ze wszech stron. Potem ścieżka wiodła już tylko w dół. Trekking w dżungli to dość wymagająca fizycznie rozrywka, jednak to niesamowite jak dżungla umożliwia w miarę swobodne poruszanie się. Wzgórza porośnięte drzewami są pełne niby schodów z korzeni, dookoła liany po których czasami trzeba było się podciągnąć bądź zsunąć na poziom niżej. Małpi gaj.
Na dole czekała nagroda kąpiel w chłodnej górskiej wodzie i obiad, po którym czekał nas rafting w dół rzeki. Nasze rzeczy zostały spakowane w szczelne worki, a sami w bieliźnie wsiedliśmy na opony, po których spłynęliśmy w stronę Bukit Lawang, co trwało mniej więcej godzinę. Były to dwa dni, które na długo zostaną w mojej pamięci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz